COVID-19: Co po pandemii?

Zdjęcie: Sara Kurfeß | źródło: Unsplash

Autor: Christoph Sowada

Cały świat wstrzymał oddech. Puste ulice, puste place, wyludnione korty, zamknięte sklepy i setki milionów ludzi skupionych na poszukiwaniu informacji o liczbie nowych przypadków zakażenia, liczbie osób, które niestety zmarły. Niektórzy politycy z podawania niepokojących informacji robią show, inni zamykają wpierw swoje oczy, i najwidoczniej również umysł na to, co się w rzeczywistości dzieje, po to, by parę dni później pozować na wybawicieli swoich narodów i państw. Także wielu dziennikarzy w pandemii koronawirusa upatruje swoją szansę na zabłyśnięcie (chociażby na chwilę) na firmamencie ogólnej pogoni za sensacją. Informacje, już przetworzone, podawane są w sposób mający wzbudzić jeszcze większy niepokój społeczeństwa, przede wszystkim mający wzbudzić nieufność wobec środowisk eksperckich.

Mnożą się teorie spiskowe wszelakiego rodzaju, a każda nieścisłość danych, chociaż jasno wytłumaczona, służy jako „dowód na ukrywanie prawdy”. No, jak inaczej nazwać to, co robią zwolennicy teorii spiskowych, gdy np. rozbieżność danych – o liczbie zakażonych Niemców podawaną przez Instytut Roberta Kocha (centralny instytut rządu niemieckiego zajmujący się kontrolą chorób zakaźnych) i Johns Hopkins University – uznają za „ukrywanie prawdy”? Nieważne, że wiadomo, iż Instytut Roberta Kocha podaje raz na dobę wyłącznie zgłoszone oficjalne przypadki zachorowania, zaś Johns Hopkins University podaje dane prognozowane. Z tego powodu liczby absolutne podawane przez Instytut systematycznie są nieco niższe (na chwilę pisania tegoż artykułu o około 2000), ale liczby przyrostów dziennych są bardzo zbliżone. Instytut Roberta Kocha uwzględnia bowiem niektóre przypadki z maksymalnie jednodniowym opóźnieniem, co szczególnie było widoczne w czasie ostatniego weekendu.

Jeszcze jedna kwestia na wstępie. Niewątpliwie każda śmierć stanowi wydarzenie tragiczne. Każdy przedwczesny zgon, niezależnie od tego, czy dotknął osobę młodą czy w starszym wieku, schorowaną czy zdrową, to o jeden zgon za dużo. Pamiętać jednak musimy (choć wielu wołałoby o tym zapomnieć), że istota ludzka jest istotą śmiertelną. I jeśli tylko zerkniemy na statystyki – zdaję sobie sprawę, że wielu ludziom takie spojrzenie nie jest w smak i szanuję takie podejście – liczby bardzo relatywizują to, z czym mamy na chwilę obecną do czynienia. Do wczoraj (25.03.2020 r.), a zatem w ciągu pół miesiąca od pierwszego zgonu (9.03.2020 r.) w Niemczech zmarło 198 pacjentów zarażonych wirusem. Średnio w Niemczech w ciągu połowy miesiąca umiera na inne choroby lub ginie w wypadkach ponad 38 tys. ludzi. W ubiegłym roku w Polsce zmarło około 400 tys. ludzi, bez pandemii COVID-19, średnio ponad 7 tys. tygodniowo. Podaję te liczby bynajmniej nie po to, by negować potrzebę podejmowania kolejnych kroków (w Polsce i na świecie) w celu ograniczenia rozprzestrzeniania się wirusa. Wręcz przeciwnie, życzyłbym sobie osobiście znacznie większej determinacji i przede wszystkim większej konsekwencji we wdrażaniu sugerowanych przez epidemiologów działań. Życzyłbym sobie, gdyż to, że w porównaniu do innych przyczyn zgonów z powodu Coronawirusa, umarło do tej pory relatywnie bardzo mało ludzi nie oznacza, że w przypadku zarażenia się milionów ludzi (a o to nietrudno) umrzeć mogą ich setki tysięcy.  

Ale życzyłbym sobie także innej polityki informacyjnej, choć ta, jak wiemy podporządkowana jest innym celom. Dowodzi tego chociażby nieukrywana przecież przez bardzo ważnego polityka sugestia, że trzeba „kupić sobie czas”. Tymczasem czas jest czymś bezcennym, podobnie jak ludzkie życie. A w przypadku toczącej świat pandemii jest podwójnie bezcenny, gdyż wirus stanowi nie tylko zagrożenie dla zdrowia i życia ludzkiego tu i teraz, ale stanowi ogromny problem dla życia gospodarczego. Z tą różnicą, że po wygaśnięciu ognisk epidemii bezpośrednie zagrożenie dla zdrowia i życia ludzkiego zniknie. Uwzględnić trzeba oczywiście długookresowe szkody na zdrowiu, jakich doświadczą osoby zarażone. Jednakże właściwe i poważne problemy dla gospodarek wtedy dopiero się zaczną.

Już teraz bardzo duża część świata gospodarczego wstrzymała oddech. Transport lotniczy praktycznie zamarł, co pokazuje chociażby spojrzenie na niebieskie, niepoprzecinane smugami niebo. Transport kolejowy i autobusowy w całej Europie ograniczony jest do jednej piątej. Transport towarów przez granice zatrzymany został na wiele dni, także przez nieuzgodnione z sąsiadami i kontrowersyjne w sposobie wykonania zamknięcia granic. Jak inaczej nazwać to, co stało się na polskich granicach po ich zamknięciu przy jednoczesnym wpuszczaniu bez obowiązku kwarantanny obywateli pracujących za granicą i zjeżdżających masowo na weekendy do domów (to zmienia się dopiero z dniem 27 marca)? Rezultatem były 60-kilometrowe korki przed przejściami granicznymi. Fabryki produkujące samochody prawie na całym świecie są zamknięte, podobnie jak wiele innych zakładów przemysłowych. Wirus uświadomił wszystkim, jak bardzo uzależnieni jesteśmy od nienagannie płynnego przepływu towarów na świecie. Kilka dni wystarczyło, by pozrywać budowane przez lata strumienie dostaw podzespołów, części i gotowych towarów. Jeszcze gorzej wygląda sytuacja w sektorze usług – branża turystyczna, placówki kultury, restauracje, salony fryzjerskie, itp. są jakby zahibernowane. Paradoksalnie, jednym z nielicznych sektorów usług, który nie narzeka na brak klientów jest sektor ochrony zdrowia, choć akurat z pomocy tego sektora każdy chciałby korzystać jak najmniej.

Co stanie się ze światową gospodarką po wirusie? Osoby czytające fora ekonomiczne bez wątpienia zauważyły prawdziwy wysp proroctw na ten temat, nazywanych prognozami. Pół biedy, jeśli mowa jest o różnych scenariuszach. Gorzej, jeśli ten czy inny „niespełniony dotychczas ekspert” z pełnym przekonaniem stwierdza, że wie jak będzie. Tylko w jednym wypada się zgodzić ze wszystkimi „prorokami” – gospodarkę światową czeka recesja. Ale jak głęboka i jak długa – tego dziś nikt nie wie i wiedzieć nie może. Do formułowania wiarygodnych prognoz brakuje bowiem dwóch podstawowych informacji: 1) jak długo potrwa gospodarczy lock out ze względu na trwającą epidemię? i 2) jak zachowają się rządzący, gdy epidemia wygaśnie i trzeba będzie wybudzić gospodarkę ze snu, w który zapada?

Jak długo będzie się utrzymywać epidemia w Polsce, w Europie, na świecie? Chińczycy, jeśli dać wiarę informacjom dochodzącym z Kraju Środka, potrzebowali 2,5 miesiąca. Czy Europa będzie potrzebowała więcej czasu? Intuicja podpowiada, że tak. Z jednej strony, większości rządzących w Europie polityków nie zachowała się wprawdzie inaczej, niż chińskie władze ignorując wpierw lub lekceważąc nadchodzące niebezpieczeństwo. Z drugiej jednak, tylko niektórzy i to dopiero w obliczu narastającej tragedii zdecydowało się na drastyczne kroki zbliżone nieco do podjętych (także z opóźnieniem) w Chinach. Żadne państwo europejskie nie zdecydowało się na wczesne i całkowite odizolowanie ognisk choroby, dzięki czemu ta mogła rozpełznąć się po całych krajach i Europie. Symbolem indolencji władz, ale też samych obywateli pozostaną np. zdarzenia mające miejsce w Ischgl w Austrii, skąd przez kilka tygodni zarażeni koronawirusem turyści rozjeżdżali się po swoich urlopach na całą Europę.

Nie zapomnieliśmy obrazów zadowolonych, jak zawsze, wyłącznie z samych siebie prezydenta Trumpa z USA lub premiera Johnsona z Wielkiej Brytanii, którzy wbrew wszystkim faktom zaprzeczali istnieniu problemu i potrzebie podjęcia konkretnych środków prewencyjnych. Dopiero gdy w obu krajach epidemia już się rozprzestrzeniła, z inną nieco miną zapowiedzieli działania antykryzysowe. A prezydent Brazylii (bądź co bądź, największego państwa Ameryki Południowej i szóstego pod względem ludności kraju świata – 210 mln. mieszkańców) Jair Bolsonaro jeszcze wczoraj (25.03.2020 r.)  twierdził, że COVID-19 to wymysł mediów, a sama choroba to „małe przeziębienie – resfriadinho”. Przy takim podejściu odpowiedzialnych za losy świata i poszczególnych krajów polityków epidemia może potrwać znacznie dłużej, niż w rzeczywistości musiałaby trwać. Ponadto należy brać pod uwagę, że epidemia rozlewa się ciągle jeszcze na cały świat. To, że skończy się ona wcześniej w tym, czy innym kraju nie oznacza jeszcze, że gospodarka tego kraju może od razu przejść do odbudowy, jeśli u sąsiada lub największych partnerów handlowych epidemia nadal będzie trwała. Kiedyś jednak, taką mamy nadzieję, wirus na całym świecie zniknie lub zostanie opanowany. Co wtedy?

Od co najmniej tygodnia przywódcy różnych państw i organizacji międzynarodowych przerzucają się obietnicami wydatkowania kosmicznych pieniędzy na odbudowę poważnie pokaleczonych kryzysem gospodarek. Rząd niemiecki zapowiedział stworzenie pakietu pomocowego w wysokości 750 mld euro. Europejski Bank Centralny, niezależnie od samej Komisji Europejskiej, także mówi o podobnej kwocie (oczywiście tylko dla krajów członkowskich Uni Walutowej). Setki miliardów funtów obiecuje rząd brytyjski, zaś Senat i Kongres Stanów Zjednoczonych zgodziły się na pakiet wart 2 biliony dolarów. W sumie, jak dziś przeczytałem, państwa grupy G-20 na ratowanie gospodarki chcą wydać już 5 000 000 000 000 (5 billionów) USD. W obliczu tych kwot, ale również relatywnie do wielkości kraju, jego siły gospodarczej i liczby mieszkańców obiecywane przez rząd Polski 220 mld złotych to raczej niewielka kwota. Można by uznać, że rozpoczął się plebiscyt – kto da więcej? To ważne, że rządy zastanawiają się nad tym, jak pomóc gospodarce, jak uratować jak najwięcej miejsc pracy?

Jednakże obiecując horrendalne sumy, żaden rząd nie osiągnął celu krótkookresowego, jakim jest uspokojenie nastrojów. Światowe giełdy są rozchwiane bardziej niż kiedykolwiek, a niektóre działania obliczone na uspokojenie wywołały wręcz panikę. Tak stało się po bezprecedensowym i niezapowiedzianym obniżeniu stóp procentowych przez FED, amerykański odpowiednik banku centralnego, 10 dni temu. Maklerzy giełdowi i posiadacze akcji zinterpretowali bowiem ten niespodziewany ruch za dowód, że w gospodarce amerykańskiej dzieje się bardzo źle, a nie zaś jako bodziec do rezygnacji z zamiany akcji na środki pieniężne. Dzienne wahania kursów giełdowych w wysokości +/- 10 punktów procentowych to reguła, a nie wyjątek, mimo a może właśnie przez festiwal obietnic.

Prawdziwy test jednak dopiero nadejdzie. Nie sztuką jest obiecać pomoc, sztuką będzie pomóc rzeczywiście i mądrze. A na to żaden rząd nie jest przygotowany, gdyż nikt się takiego kryzysu nie spodziewał, pomimo tego, że dopiero dekadę temu gospodarka światowa przechodziła wielki kryzys. Ten kryzys miał jednak całkiem inny charakter – paradoksalnie był nawet dużo bardziej skomplikowany. Kryzys sprzed dekady miał endogeniczny charakter. Wywołały go katastrofalne błędy w politykach fiskalnych i pieniężnych różnych krajów, przekonanie, że można własny dobrobyt budować na długach, przekonanie, że bańki spekulacyjne to tylko mit, a piramidy finansowe tworzą realne wartości. Kryzys sprzed dekady był kryzysem wyrosłym z samego sytemu gospodarki, z jej trwałych cech upolitycznionego kapitalizmu.

Obecny kryzys ma charakter egzogeniczny. Przyczyny leżą poza systemem gospodarczym i powinny być dość szybko usunięte. Przejściowość przyczyny powinna pomóc w szybszym usunięciu skutków. Z drugiej strony, mamy do czynienia z kryzysem, który jednocześnie ma charakter popytowy – brak lub dramatyczne obniżenie popytu na różne dobra, w szczególności zaś na usług – oraz podażowy – poprzez pozrywane sieci dostaw surowców i podzespołów kolejne branże gospodarki zatrzymują produkcję. Przy rozwiązaniu problemu nie można zastosować zatem prostych pro-popytowych lub prostych pro-podażowych narzędzi i to jeszcze w nieodpowiedniej sekwencji. Zakładając, że wiele rodzin utraciło już lub utraci w najbliższym czasie źródła swoich dochodów, ze względu na utratę pracy albo czasowe zamknięcia zakładów pracy. W związku z powyższym, ludzie ci nie będą mogli korzystać z usług gastronomicznych, fryzjera, kosmetyczki, biur turystycznych. Ale dopóki trwa epidemia, naszym celem musi być właśnie ograniczenie do minimum (jeśli nie do zera) społecznych kontaktów oferowanych przez sektor usługowy.

Danie ludziom więcej pieniędzy, by mogli teraz pójść do baru lub pojechać na wycieczkę, mija się z celem. W ten sposób nie pomożemy sektorowi usług, na które nie ma popytu. Tego popytu nie da się też w części nadrobić. Przecież nie będziemy „nadrabiać” po pandemii wizyt w restauracjach czy u kosmetyczki, nie będziemy nagle jeździć pociągami dwa razy częściej i kupować dwa razy więcej biletów tramwajowych. W nieco łatwiejszej sytuacji może znaleźć się przemysł, gdyż w tym wypadku przesunięcie konsumpcji jest prostsze. Chronić mądrze – to nie rozdawać pieniądze na lewo i prawo w celu kupienia już nie czasu, lecz głównie głosów wyborczych. Znów, dobrym przykładem jest ten od naszych zachodnich sąsiadów. W celu ochrony najemców mieszkań przyjęto regulację zabraniającą rozwiązywania umów wynajmu przez okres kilku miesięcy. Celem jest ochrona tych rodzin, które ze względu na epidemię nie są w stanie zapłacić czynszu. Niewątpliwie, takim ludziom trzeba pomagać, ale przyjęte rozwiązanie przesuwa tylko problem dla wynajmujących. A co z nimi, jeśli czynsz z wynajmu jest ich jedynym źródłem dochodu? Pytania tego typu narzucają się masowo. Odpowiedzi na razie brak. Nikt nie ma strategii, gdyż takiej nie da się opracować w tydzień, czy nawet miesiąc.

Rzetelna strategia musiałaby zawierać nie tylko propozycje, jak pomóc przedsiębiorstwom, a przez to uratować możliwie dużo miejsc pracy, ale także jak w długim okresie to wszystko sfinansować. Większość ludzi woli myśleć, że to „państwo daje pieniądze”. Ale to nie państwo daje pieniądze, tylko podatnik. Państwo może się zadłużyć, co czasami jest też racjonalne, ale długi zawsze spłaca suweren – poprzez podatki, składki, opłaty. Nic dziwnego, że w ostatnich dniach coraz więcej rządów europejskich zaczyna wyrażać żądania finansowe wobec Unii Europejskiej. Głównie Francja, Włochy i Hiszpania wychodzą z propozycją, aby poprzez tzw. „Euro-Bonds”, wspólne europejskie obligacje, umożliwić „uwspólnotowienie” długów publicznych członków Wspólnoty. Wtedy za oddanie pożyczonych np. Włochom pieniędzy nie będą już odpowiadać tylko Włochy, ale cała Wspólnota Europejska. Oczywiście te kraje, które widzą siebie w roli płatnika, wyrażają bardzo małe poparcie dla takich pomysłów.

Europa, myślę w tym wypadku głównie o Unii Walutowej, nie poradziła sobie jeszcze z kryzysem nadmiernego zadłużenia niektórych jej członków. A już mamy następny kryzys. Z pewnością rynki dadzą sobie z nim radę, wcześniej czy później. Może zaczniemy od nieco niższego poziomu dobrobytu, ale nie oszukujmy się. Żyjemy w krajach, gdzie nawet tąpniecie gospodarcze na poziomie 10-20% PKB nie wprowadzi nas, Europejczyków czy Amerykanów, w nędzę. Innym pytaniem jest, czy Europa jako Wspólnota przetrwa? Ostatnie cztery tygodnie pokazały, że przywódcy członkowskich ani przez moment nie myśleli o Europie. Najważniejsi są Węgrzy, najważniejsi są Austriacy, najważniejsi są Polacy.

W czasie, kiedy skoordynowane działanie w całej Unii Europejskiej było najbardziej potrzebne – wirus nie przejął się przecież w ogóle granicami państw – każdy myślał tylko o sobie. Zamknięcie granic, nieprzepuszczanie obywateli innych krajów przez własne terytoria (nawet jeśli ci chcieli tylko wrócić do siebie), wstrzymanie eksportu materiałów medycznych (przy jednoczesnym stawianiu innym zarzutów, że nie chcą „nam” sprzedać masek czy płynu dezynfekującego), itd. Jak po tej eksplozji krajowych i narodowych egoizmów Europa ma wrócić do bycia Wspólnotą?

W tym tak bardzo symbolicznym dniu – 25-tej rocznicy wdrożenia w życie porozumienia z Schengen, znoszącego granice między krajami członkowskimi, odpowiedzi na to pytanie niestety nie znam. I to jest największe zmartwienie…

Kontakt do autora: Christoph Sowada


Blog Zdrowia Publicznego, red. M. Zabdyr-Jamróz, Instytut Zdrowia Publicznego UJ CM, Kraków: 26 marca 2020


 


Powrót